czwartek, 11 kwietnia 2013

Pielgrzymka do Włoch - wiosna 2013

W tygodniu poprzedzającym Wielki Tydzień wybraliśmy się w mini pielgrzymkę do Włoch. Dlaczego mini? Ponieważ jechaliśmy w kilka osób. Przejechaliśmy ok. 6000 km. w śniegu, deszczu i słońcu. Nasza trasa wyglądała następująco:

Swarzewo - Madonna della Corona - Mantova - Loreto - Ancona - Mannopello - Lanciano - San Giovanni Rotondo - Monte Sant'angelo - Swarzewo


Jak zawsze wyjazdowi musiały towarzyszyć pewne perypetie. Mianowicie mieliśmy wyjechać w południe kierując się na przejście graniczne Kołbaskowo, niestety, w dzień poprzedzający wyjazd, wieczorem jeden z naszych kierowców miał wypadek. W drodze do nas, jadąc z Warszawy, na wysokości Torunia, uderzył w niego drugi samochód, kasując jego przód doszczętnie. Zrodziło się pytanie: jechać czy też zostać na miejscu. Ostatecznie pielgrzym przenocował w Toruniu, a my zmieniliśmy trasę. Pojechaliśmy na Toruń, później Poznań i Świecko. Trasa nie była męcząca. Dzionek i noc minęła błyskawicznie. Rano byliśmy już we Włoszech. Na wysokości jeziora Garda zjechaliśmy z autostrady na Spiazzi i dalej do przepięknego, zanurzonego we włoskich dolomitach, Sanktuarium Maryjnego Madonna della Corona. Duży parking przed zejściem do sanktuarium, jednakże pierwsze co nas zainteresowało po zaparkowaniu, to toaleta i oczywiście, poranne włoskie cappuccino. W pobliskim hoteliku wypiliśmy po filiżance i udaliśmy się do sanktuarium.
Z Spiazzi trzeba już zejść na piechotę. Zejście wije się pośród stacji drogi krzyżowej. Piękne figury stacji krzyżowej w otoczeniu budzącej się z zimowego snu przyrody działały na nas kojąco. Wyjeżdżając z Polski termometr wskazywał - 8 stopni C, tutaj + 8.

Madonna della Corona, Droga Krzyżowa 

Madonna della Corona, Droga Krzyżowa
























Sanktuarium uznawane jest za miejsce milczenia i kontemplacji. Zawieszone między niebem, a ziemią na zboczach góry Baldo. O niezwykłym położeniu, jak i o samym sanktuarium dowiedziałem się nie dawno. Przeglądając internetowe przewodniki natrafiłem na wzmiankę o tym niesamowitym sanktuarium. Zapragnąłem tam pojechać, przez dwa lata marzyłem, aż tu nagle zrodziła się taka możliwość. Dzięki Ci Boże, że spełniasz nasze marzenia.
Schodząc w dół, krok po kroku, wyłaniał się nam przepiękny, majestatyczny krajobraz gór Baldo. Stroma ściana jakby odgradzała kotlinę od sanktuarium. Kolejny zakręt i wyłoniła się nam wpierw wieża kościoła, później sama bryła sanktuarium. Sprawiała wrażenie jakby doklejonej do skały, niczym wisząca budowla odbijająca poranne promienie słońca. 










Wreszcie docieramy do celu naszej pielgrzymki, Sanktuarium Madonna della Corona, jeszcze ostatnia prosta pod skałami, z których tu i ówdzie spadają krople wody. Przepiękne sanktuarium, w którym łączy się wiara z wytworem rąk ludzkich. Z myślą człowieka, jego kunsztem i darem od Boga w postaci zmysłu piękna - architektura i mądrości - inżynieria. To co może wydawać się nierealne, staje się tutaj realne. Sanktuarium faktycznie jest "doklejone" do skał.
Źródła podają, że klasztor i kaplica poświęcona Matce Boskiej z góry Baldo istniały w tym miejscu od 1200 roku, ale dostęp do kaplicy był bardzo niebezpieczny. W 1625 roku rozpoczęto budowę bardziej obszernego kościoła, która trwała przez kilka dziesięcioleci. W ciągu czterech wieków sanktuarium staje się miejscem coraz liczniejszych pielgrzymek. Znalazłem tutaj również i ulotkę z historią sanktuarium w języku polskim, może to oznaczać, iż dociera tutaj coraz więcej Polaków. Niewątpliwie specjalnego akcentu polskiego dodaje informacja, że przebywał tutaj 17 kwietnia 1988 jako papież Jan Paweł II.



Przechodząc kamiennymi krużgankami dochodzimy do groty z figurą piety, krótka wspólna modlitwa i idziemy dalej.







Kilka metrów dalej wyłonił się nam kościół z wieżą sięgającą niemal wierzchołka góry. Jeszcze kilka stopni i będziemy na tarasie kościelnym, cóż za widok, przepięknie... i jeszcze to słońce... cudownie.



Wchodzimy do środka, piękne wnętrze, wewnątrz unosi się zapach skał. Cała lewa nawa i ołtarz główny to lita skała. Skała, która w sposób naturalny stanowi ścianę świątyni. Poniżej skalnej ściany rynienka, która odprowadza górską wodę. Piękne miejsce. Pięknie musi roznosić się głos w takiej świątyni. W ołtarzu głównym znana już nam pieta.





Już mieliśmy wychodzić z kościoła, aż tu nagle ktoś z pielgrzymów zauważył w bocznej lewej nawie niszę, w której podświetlona stała figurka Matki Bożej. Tak - cudowna figurka, łaskami słynąca. Ledwie zauważalna. Nie przeoczcie jej, jeżeli tylko tam będziecie. Mała, niewielka figura, odziana w piękny płaszcz.


W kościele do nabycia płyta DVD w języku polskim oraz historia sanktuarium.
Wychodząc jeszcze raz zerkamy na portyk, z przepiękną rzeźbą nad głównym wejściem.


Schodzimy w dół, z dolnej kaplicy dochodzą nas dźwięki organów - trwa tam msza święta. My mamy w programie odprawienie jej w Loreto ale to za jakieś siedem godzin. Schodząc zauważyłem znak oznakowania szlaku pielgrzymkowego. Jak wiecie w średniowieczu powstały trzy główne szlaki pielgrzymkowe, które później uległy rozbudowaniu. Pierwszy to z Europy do Ziemi Świętej, drugi do Santiago de Compostela, trzeci do Rzymu. Właśnie Madonna delle Corona leży na jednym ze szlaków pielgrzymkowych do Rzymu. Z czym się to wiąże: z tanim noclegiem, ogólnodostępnym wc i natryskami. Grupka pielgrzymów właśnie przygotowywała się do drogi, pięknie tak popielgrzymkować klasycznym sposobem.


kilka informacji zaczerpniętych z folderu:


Pod koniec XIX wieku dokonano kolejnego poszerzenia kościoła. Z tego okresu pochodzi także widoczna na zdjęciu neogotycka fasada z różowego marmuru. Nie wypada nie wymienić nazwisk tego przedsięwzięcia- architekta Giuseppe Magagnotti z Werony i inżyniera Emilio Paor z Trydentu. Zakończenie prac nad budową kościoła świętowano w 1899 roku jednocześnie dokonując koronacji Figury Matki Bożej Bolesnej ( Piety- patrz zdjęcie).W kolejnych latach kościół i jego fasada były ciągle upiększane. Dokonano również modernizacji drogi dojazdowej oraz wykuto w skale tunel prowadzący do Sanktuarium.
W 1974 roku zburzono stary kościół i odbudowano go w nowej formie z zachowując piękniejsze elementy poprzedniej świątyni. Aż, wreszcie w 1982 roku Sanktuarium otrzymuje tytuł "Bazyliki Mniejszej".W kwietniu 1988 roku papież Jan Paweł II odbywa pielgrzymkę do Sanktuarium i modli się przed Figurą Piety.
Do świątyni prowadzi 556 stopni szesnastowiecznych schodów.

I jeszcze coś, o godzinie dwunastej w południe dzwony biją na Anioł Pański wygrywając "po górach, dolinach", przepiękne doznania słuchowe. Melodia odbija się od gór, tworząc z echa dodatkowe głosy. Polecam!

Kolejnym etapem naszego pielgrzymowania jest Mantova. Mantua (wł. Mantova, w lokalnym dialekcie emilijskim Mantua). Kilkanaście kilometrów drogi. Dojazd autostradą. Piękna miejscowość, usytuowana pośrodku rozlewiska, wśród mokradeł i bagien. Miasto położone jest między trzema sztucznymi jeziorami: Lago Superiore, Lago di Mezzo i Lago Inferiore, przez które przepływa rzeka Mincio. Czwarte jezioro, położone na południe od miasta Lago Pajolo, wyschło pod koniec XVIII w. Mantua przez wiele wieków stanowiła ośrodek niezależnego margrabstwa (a następnie księstwa) rządzonego przez ród Gonzagów. Z daleka wita nas przepięknym widokiem murów obronnych i starego miasta.
Wjeżdżamy na starówkie, niewiele jest miejsc we Włoszech gdzie można wjechać na stare miasto. Udaje się nam zaparkować,  chociaż jest to czas sjesty. Dla nas to dobrze i źle. Z jednej strony wyludnione miasto, z drugiej nic nie zwiedzisz bo wszystko pozamykane. Pamiętajmy, że jeżeli jedziemy do Włoch to w godzinach 12-15.00 jest czas sjesty, czyli "święty" czas dla Włochów.
Co nas sprowadziło do Mantui. Relikwie Krwi Chrystusa. Tak, tutaj jest, można powiedzieć "matka" wszystkich relikwii Krwi Chrystusa. To z tych relikwii cząstka trafiła do Sanktuarium Krwi Chrystusa w Częstochowie.
Przemierzamy rynek, stragany na których można degustować lokalne specjały: szynki, miody, sery, słodycze i wina. Zapach unosi się po całym rynku. Raz, po raz ktoś zachęca nas do skosztowania. Uśmiechnięci Włosi, głośną mową i licznymi gestykulacjami zachwalają swoje specjały. Idziemy dalej, po lewej mijamy pałac wraz z zegarem wymienianym w przewodnikach.















W podcieniach kamienic ustawione stragany z ciuchami, chustami i takimi tam. Wzbudziły zainteresowanie naszych sióstr pielgrzymkowych. Tylko mały szczegół, wyprodukowano w Chinach. Włochy kolebka designu, mody, pięknych rzeczy także ugięła się pod ciężarem zalewającej tandety. Masówka za jedyne 8 EUR. Dziewczyny zostawcie to, idziemy dalej.


Za rogiem ukazuje się naszym oczom bazylika, niestety zamknięta. Korzystając z faktu, iż z nami jest ksiądz Misjonarz Krwi Chrystusa, idziemy na plebanie, ufając w to, iż uda nam się wejść do środka kościoła. Pukamy, dzwonimy, wychodzi (chyba ksiądz)  - i nic z tego. Po pierwsze sjesta, po drugie remont świątyni, po trzecie brak kultu i tylko wystawiają raz w roku w Wielki Piątek. No cóż, próbowaliśmy.







Żegnamy uroczą Mantovę i kierujemy się w stronę wybrzeża Adriatyku. Mamy przed sobą ponad 200 km. Będziemy przejeżdżać przez Bolonię, kierując się autostradą Via Adriatica do Ancony, a stąd odbijemy do Loreto. 



Jesteśmy w Loreto, jest to moje drugie spotkanie z Czarną Madonną, Loretańską Madonną Nera. Ostatni raz byłem tutaj dziesięć lat temu. Jest to cudowne miejsce. Jedno z wielu we Włoszech, które łączy pierwiastki polskie z włoskimi poprzez historię. To tutaj armia gen. Andersa odpierała zaciekłą obronę Niemiecką. Na lokalnym cmentarzu leżą pochowani nasi żołnierze, którzy zginęli za waszą i naszą wolność. Żołnierze gen. Andersa zapisali się także w pamięci tubylców dzięki brawurowej akcji gaszenia kopuły sanktuarium. To centralnie pod nią znajduję się "domek Maryi Panny". Podczas ostrzału Loreto jeden z pocisków uderzając w kopułę wywołał pożar. Nasi żołnierze nie zważając na ostrzał, braki w zabezpieczeniu  wejścia na kopułę, wspięli się i rozpoczęli akcję gaśniczą tym co mieli pod ręką. Udało się im opanować ogień i w ten sposób uratowali nie tylko zadaszenie sanktuarium ale także to co było wewnątrz.


Wielki szacunek i uznanie sprawiło to, iż poświęcono Narodowi Polskiemu kaplicę, która znajduje się po prawej stronie głównego ołtarza. Malowidła, które zdobią tą kaplice przedstawiają historię i znaczące postacie historyczne związane z Polską. Z jednej strony mamy Bitwę Warszawską 1920 r., Marszałka Piłsudskiego oraz cały ówczesny episkopat. Z drugiej zaś Odsiecz Wiedeńską z królem Sobieskim, szlachtę oraz duchowieństwo składające pokłon Maryi. W głównym ołtarzu Maryja, która odbiera koronę od króla Kazimierza. Przykuwa uwagę mały szczegół, Maryja trzymając Dzieciątko Jezus na kolanach pozwala aby to ono odebrało koronę. 

Na środku bazyliki Domek Najświętszej Maryi Panny, wchodzimy do środka. Ściany ceglane, lekko przybrudzone, gdzieniegdzie przetarte. To są te same ściany, które dotykała Maryja. W powietrzu unosi się zapach spalanej oliwy z podwieszonych pod sufitem lamp oliwnych. Cisza, wszyscy stoją zapatrzeni w hebanową figurkę Czarnej Madonny. Oglądam się za siebie, w murze widać niewielkie okienko, to tutaj, w nim ukazał się Anioł Gabriel zwiastujący Dobrą Nowinę, iż Panna pocznie Syna.

Pod figurą Czarnej Madonny znajduję się jeden z najstarszych chrześcijańskich ołtarzy, kamienny ociosany głaz. Można przejść na kolanach za ołtarz, obejść figurę. Cisza, modlitwa i kontemplacja. Z zewnątrz Domek jest obłożony marmurem - bianco carara. Wyrzeźbione sceny z życia Maryi upiększają jego widok. Na cokole koleiny wytarte przez wieki kolanami wiernych. 

Nasz ksiądz załatwił możliwość odprawienia mszy świętej. Schodzimy pod bazylikę, kilka metrów i jesteśmy w krypcie pod Domkiem, tutaj za chwilę zostanie odprawiona msza święta. Bogu niech będą dzięki!




Po mszy świętej wychodzimy dolnymi drzwiami na zewnątrz, już po 20.00 bazylika zamknięta. Dobiegają nas okrzyki, śpiewy. Po chwili wyłania się pochód młodych ludzi, którzy z palmami idą ku bazylice. Śpiewają i radują się. Święto młodych przed Niedzielą Palmową. Jeszcze chwila choć jest zimno. Dobrze popatrzeć na uśmiechniętych, radosnych ludzi...











Późno już, a my głodni. Marek jechał z nami mając także przyziemne pragnienia. Ancona przecież słynie z fruti di mare, nawet już wcześniej znalazł namiar na fantastyczną włoską knajpkę i jak tu nie jechać. Około trzydzieści kilometrów w jedną stronę i sobotni wieczór. Zapomniałem, że w sobotni wieczór znalezienie wolnego stolika bez wcześniejszej rezerwacji graniczy z cudem. Pojechaliśmy, wszyscy zmęczeni i głodni, a nie od dziś wiadomo, że Polak głodny to Polak zły. Wjechaliśmy w wąskie uliczki starego miasta, samochód przy samochodzie, ciasno i kieruj tu busem. Całe szczęście, ze Włosi są wyrozumiali i się nie denerwują tak jak inne nacje. Niestety brak miejsca parkingowego, pojechaliśmy dalej, szukając szczęścia. Atmosfera w busie się zagęszczała z każdą minutą i każdym przejechanym metrem, w końcu zjechałem w boczną ulicę i poszliśmy szukać miejsca gdzie można by było coś smacznie zjeść. Wszędzie pełną, najbliższe czasowo wolne miejsce za dwie godziny. Załamka. Przypomniałem sobie o modlitwie. Przecież to wyjazd pielgrzymkowy, a ja liczę na siebie i swoje siły. Totalna głupota z mojej strony "Panie ty dałeś mi tych ludzi, ty niejednokrotnie dbałeś o to aby Twoi uczniowie mogli się posilić, proszę spraw abyśmy i my mogli coś spożyć. Jednakże jeżeli mamy pościć to niech się spełni Twoja wola". Po pięciu minutach zauważyłem pizzernie z pizzą na wynos. Nie weszliśmy do niej ale wpadliśmy. I tutaj ku naszemu zdziwieniu pracowała Polka - Ola z Włocławka. Zrobiła nam wyśmienitą pizzę oraz otrzymaliśmy gratisy. Chwała Panu!

W środku Ola



Via Scrima 8;  60126 Ancona;  Włochy

Jeżeli kiedykolwiek będziecie w Anconie to odwiedźcie naszą rodaczkę i wesprzyjcie zakupem pizzy - naprawdę super!!!

Wszyscy się najedli i wróciliśmy do domu pielgrzyma - jutro także kolejny dzień - trzeba iść spać.

KOLEJNY DZIEŃ - Niedziela Palmowa

Pobudka 6.00 rano. Szybki prysznic i włoskie śniadanie - słodkie rogaliki i cappuccino. Bagaże do samochodu i w drogę. Żegnamy urocze Loreto, mam nadzieję iż jeszcze tutaj powrócę. Kierujemy się autostradą Via Adriatica na południe, w kierunku Pescary. Na jej wysokości skręcimy w kierunku zachodnim, autostradą na Rzym. Liczne rozjazdy, słabe oznakowanie zjazdu na Mannopello. Jeszcze kilkanaście kilometrów i będziemy na miejscu. 
Wita nas napis Mannopello, jedziemy pod górę, ciasno, tym bardziej że dzisiaj niedziela i wszyscy z okolic zjeżdżają na mszę świętą. W oddali widzimy na niewielkim wzniesieniu bryłę kościoła. Prosty kościół, taki jak wiele w tej okolicy. Jednakże we wnętrzu kryję on niesamowity skarb, bezcenny dla chrześcijaństwa - Chustę z Mannopello. Podjeżdżamy bliżej, skręcamy w lewo i jedziemy wzdłuż muru okalającego cmentarz - na końcu znajduję się duży bezpłatny parking. Jesteśmy!


Niedziela Palmowa - Mannopello - piękny dla nas prezent. Przed kościołem dwa duże kosze z gałązkami palmowymi. Każdy kto wchodzi do kościoła bierze gałązkę. Wchodzimy do kościoła - prosty kościół - w oddali główny ołtarz, a nad nim góruje jedna z największych relikwii chrześcijaństwa, druga po Całunie Turyńskim - Chusta z Mannopello. Nie jest to chusta św. Weroniki jak niektórzy opisują w prospektach pielgrzymkowych ale tzw. chusta grobowa, która przykrywała twarz Chrystusa złożonego do grobu. Przypominacie sobie pogrzeb papieża Jana Pawła II? Przed zamknięciem wieka trumny także i na jego twarzy położono chustę. To ten sam zwyczaj. Stojąc w nawie głównej nie widać dobrze relikwii. Widzimy coś przezroczystego przez które przenika światło. Podchodzimy bliżej i bliżej, teraz dopiero naszym oczom ukazuje się wizerunek twarzy Chrystusa, na czymś tak cienkim, że światło przenika ów obraz. 



Na tył ołtarza, ku górze prowadzą schody. Jeszcze chwila i staniemy twarzą w twarz z Odkupicielem. Niesamowite wrażenie. Tutaj dopiero człowiek rozumiem co znaczy stanąć twarzą w twarz z Jezusem. Panie to ja, grzesznik...przychodzę do Ciebie...bądź miłościw mnie grzesznemu.... Czy tak będziemy na siebie patrzeć po śmierci? Twarzą w twarz? W wielkiej ciszy...teraz już nic nie jest ważne, tylko ja i Pan. Król królów i Pan panów. Zbawiciel. Można tam tak stać i stać, bez końca. 


Patrząc z różnej perspektywy widzimy że twarz się zmienia, usta się rozchylają, widać zęby. Bisior bo tak nazywa się materiał z którego zrobiono ową chustę jest tak przeźroczysty, że widać przez niego wnętrze kościoła. Jest na wskroś przeźroczysty. Jego włókna mają na tyle rzadkie sploty, że nie jest możliwym namalowanie na nim czegokolwiek. Pięknie mówi o niej prof. dr hab. Zbigniew Treppa, który przez jakiś czas badał relikwię od strony fotografii (link).


W historii tego wizerunku jest również wzmianka o tym, iż zakonnicy opiekujący się relikwią chcieli ją godnie uczcić i przygotowali dla niej złote ramy. Przenieśli chustę ze starych drewnianych ram i osadzili w nowych złotych. Jakie było ich zdziwienie kiedy wizerunek znikł. Przestraszyli się utratą relikwii. Szybko przełożyli relikwie w stare ramy. Podnieśli ramy w górę pod światło, a ich oczom ukazała się twarz Zbawiciela. Ogromna radość - "Pan powrócił". Od tej chwili stare ramy osadzono w nowych ramach relikwiarza. 

Inną historią jest opowiadanie jednego ze starszych zakonników. 23-ego września 1968 r. modlił się on przed cudowną chustą, w pewnej chwili zauważył pewnego kapucyna, który również adorował Pana. Zaciekawiony nowym gościem podszedł do niego aby pozdrowić go w imię Pana. Kapucyn spojrzał na niego i powiedział, że przyszedł adorować twarz Pana, przed tym jak za chwilę stanie z Nim twarzą w twarz. Zakonnik rozpoznał kapucyna. Owym kapucynem był św. o. Pio, kilka minut później o. Pio skonał w swojej celi zakonnej w San Giovanni Rotondo.

I tak nastało południe, jeszcze tylko sklepik przy kościele, kilka pamiątek (pytajcie się o obrazki, książki i płyty w języku polskim). Po porannym włoskim śniadaniu wszyscy są głodni. Dobrze że została jeszcze pizza od wczorajszego wieczoru. Pyszna choć zimna. Rodaczka świeżą nam zrobiła, pomimo nocy i przedpołudnia nadal jest zjadliwa. Super włoski lunch na powietrzu pod murami kościoła. Jeszcze kilka łyków tzw. włoskiej cocacoli, czyli takiego dziwnego napoju o nazwie Chino - polecam jak tylko będziecie w Italii. Napój produkowany z karczocha. Naturalny, niechemiczny, o posmaku karczocha. 

Odjazd! cofamy się w stronę Pescary. Przed Pescarą skręcamy na południe aby po kilkunastu kilometrach zjechać w stronę Lanciano. 

Jest to moja druga wizyta w Lanciano. Kieruję się w stronę centrum. Tutaj na tyłach kościoła znajduję się duży parking. Idąc w kierunku kościoła mijamy po prawej stronie cafeterie. Polecam gorąco expresso z lokalnym ciastkiem. Super sprawa. 

Kościół w Lanciano znajduję się troszkę jakby na uboczu. Wciśnięty front pomiędzy kamienice niepozornie wygląda na tle ciągnącej się uliczki. Wchodzimy do środka. Niedużych rozmiarów kościół nie zadziwia niczym nadzwyczajnym. Pięknie udekorowane sklepienie i swoista skromność wyposażenia. W głównym ołtarzu relikwiarz z tą najbardziej znaną relikwią eucharystyczną na świecie. Można podejść całkiem blisko aby adorować Pana. Monstrancja jest ulokowana za szybą. Składa się z dwóch części.W górnej mieści się przeistoczone Ciało Jezusa Chrystusa, poniżej - szklana kapsuła w której znajdują się trzy grudki krwi Zbawiciela. Jedna waży tyle co trzy, trzy tyle co dwie. 

Za relikwiarzem, gdzie kiedyś była zakrystia, znajduję się kaplica. To tam uczestniczyliśmy we mszy świętej. Jako wierni cały czas mieliśmy przed sobą relikwiarz. Mogliśmy Adorować naszego Pana przez całą mszę świętą. Piękne chwile...

Po mszy świętej jeszcze zakup pamiątek i bocznym wyjściem wyszliśmy prawie na parking. Wyjechaliśmy z Lanciano w stronę Bari, autostradą Pescara - Bari. Kilkadziesiąt kilometrów i zjechaliśmy w lewo na półwysep Gargamo. Jeszcze kilkanaście kilometrów i będziemy w San Giovanni Rotondo. 

W końcu dojechaliśmy, zakwaterowanie w jednym z hoteli prowadzonych przez powołaną do życia przez o. Pio organizację "Dom ulgi w cierpieniu". Jest już wieczór. Czas na posiłek. Schodzimy w dół miasteczka. Wszystko zamknięte. Wspominając kolację dnia poprzedniego człowiek dostaje rożnych myśli. W pewnym momencie Aurel ogląda się do tyłu i zaczepia przechodzącą koło nas Włoszkę z pytaniem o miejsce w którym można by było dobrze i smacznie zjeść. Okazało się, że nie tylko nam wskazała miejsce ale także sama była właścicielką restauracji. Otrzymaliśmy hasło, na które otrzymaliśmy - jako przyjaciele właścicielki - skonto (30% taniej to już coś jeżeli chodzi o portfel pielgrzyma :-)). Jedzenie było wyśmienite. Polecam gorąco to miejsce (dochodząc do kościoła należy skręcić w lewo i po 200 m. po lewej stronie mamy parterową knajpkę). I ktoś powie, że cuda się nie zdarzają ....


Kolejnym cudem było to, iż spotkaliśmy w hotelu naszego starego przyjaciela, Włocha, którego kilkanaście lat temu poznaliśmy w Medjugorie. Trzy lata temu jak byliśmy w Rzymie nie udało nam się spotkać, a teraz taki prezent. Ojciec Pio to żartowniś. Zgrał nasze spotkanie co do minuty. Pomyślcie, po kilku dobrych latach od naszego poznania, ten sam dzień - jeden jedyny, ten sam hotel i ta sama godzina. Tylko Bóg może tak zgrać czas, miejsce i ludzi. Super! Dzięki Boże!

Koniec dnia, sen ....

Kolejny dzień ...poranne, dobrze już znane nam włoskie śniadanie. Dobrze, ze tym razem podano nam dużoooooo herbaty. 
Udajemy się do kościoła. Miejsce w którym przebywał święty o. Pio. Chwila zadumy, modlitwy, błogosławieństwo naszego opiekuna duchowego. Później krypta, w której do niedawna było złożone ciało o. Pio. Cisza i pokój, rozlewający się do koła. Na przedłużeniu krypty znajduję się wejście do muzeum, dalej po schodach, tysiące listów za szybą. Podobno na każdy odpowiedział o.Pio. 


    

Ciąg dalszy nastąpi ...